Fragment książki

Fragment E-booka

Walcząc o siebie

 

ROZDZIAŁ I
Wywiad
**

— Był człowiekiem niezwykłym… Miał w sobie coś nadzwyczajnego, coś szlachetnego.

— Co to było?

— Potrafił rozeznać ludzką duszę, ludzkie intencje. Widział to, czego nie widać gołym okiem. Przenikał cię i rozkładał na elementarne cząstki…

— Jak go poznałeś?

— Było to… Jak dobrze pamiętam, pewnego zimowego wieczoru… Tak, to było z pewnością zimą. Szedłem aleją wśród wielkich, szklanych, kolorowo zdobionych witryn sklepowych. Na ulicy panował niezwykły ruch i gwar — istny przedświąteczny szał. Ludzie jak zwykle kupowali prezenty na ostatnią chwilę. Wszyscy życzyli sobie miłych i wesołych świąt. Wiesz, jak to wtedy wygląda, prawda?

— Oczywiście, przeżywam to co roku.

— Ale dla mnie te życzenia były puste i nic nie znaczące. Byłem tam wtedy, ale jakby nieobecny. Czułem się niezwykle smutny i zdruzgotany. Kolejny raz na rozdrożu życia, pozbawiony jego sensu. Wydawało mi się, że wiele już przeżyłem, że zobaczyłem i odczułem na sobie, co to ból, cierpienie i rozczarowanie. Jak zawsze szedłem zgarbiony, szurając butami o chodnik, z kapturem na głowie. Szedłem donikąd — do świata pozbawionego sensu i wiary w ludzi. Byłem zły i wściekły, a cały ten świat wydawał mi się koszmarny. Miałem bardzo buntownicze nastawienie. Chciałem śmierci tych, którzy mnie skrzywdzili.

 

— Czemu tak się czułeś? Byłeś wtedy młodym człowiekiem, jak mniemam?

— Tak, miałem nieco ponad 23 lata. To może zabrzmieć banalnie, ale odczuwałem brak…

— Brak czego?

— Brak MIŁOŚCI… Tak, tak bym to teraz ujął. Jednak, wracając do tamtego dnia. Tak idąc donikąd, spostrzegłem starszego mężczyznę, był już zdeformowany ze starości i chorób, które trawiły jego ciało. Ale zaciekawiło mnie to, jak się poruszał. Szedł dumnie, pewnie, z gracją (oczywiście jak na swój wiek), podpierając się o swoją długą, mahoniową laskę, której koniec zakończony był wystruganą głową konia. Wtedy naszła mnie niezwykła myśl: jak to możliwe, że ten człowiek, taki stary, chory jest zarazem taki dumny, gdy ja, młody, już straciłem sens życia. Tak niezwykle mnie to zaintrygowało, że postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku, chciałem wiedzieć kim on jest. Postanowiłem go śledzić. Mieszkał w starej kamienicy. Stanąłem na dole i po chwili zobaczyłem jak na poddaszu zapala się żółte światło żarówki, które oświetlało białe ściany pokoju. Od tej pory codziennie stawałem i patrzyłem w to okno. Sam nie wiem dlaczego to robiłem, to było chyba jedyne sensowne zajęcie, jakie miałem do zrobienia.

— To dość dziwne podglądać kogoś. Nie mogłeś go po prostu zagadać?

— Tak, to było dziwne. Ale co miałbym mu powiedzieć? „Postanowiłem Pana śledzić i podglądywać co Pan robi”. Niee… byłem zbyt nieśmiały. Ale stało się coś nieoczekiwanego. Przynajmniej dla mnie. Pewnego razu ten starzec mnie zaczepił. Możesz sobie wyobrazić moje zaskoczenie. Dobrze wiedział, że przychodzę i go podgląduję. „Czemu mnie śledzisz”? — rzucił ostrym głosem, patrząc na mnie spod byka. Nie wiedziałem co wymamrotać, zacząłem się jąkać. On się odwrócił, odszedł kilka kroków, po czym przystanął. Stał tak kilka sekund nieruchomo, w końcu zapytał: „Będziesz tak stał? Chodź, napijemy się gorącej herbaty, ziąb dziś”. I tak się zaczęło. Po tym wydarzeniu byłem jego częstym i chyba jedynym gościem. Bardzo się polubiliśmy. Uwielbiałem słuchać jego opowiadań. Był inny, nie oceniał mnie, tak jak to robili inni. Po latach zrozumiałem, że on miał w tym swój cel. Uczył mnie co jest dobre a co złe, ale podejmowanie decyzji pozostawiał mnie osobiście. To była pierwsza osoba, przed którą się otworzyłem — wiedział o mnie wszystko, a ja o nim prawie nic. Któregoś dnia chciałem opowiedzieć mu o przygodzie, która mnie spotkała dzień wcześniej. Pukałem do drzwi, ale nikt nie reagował. Po chwili wyszła sąsiadka, pani Sophie, siwa staruszka, bardzo miła. Swoim cienkim głosem zakomunikowała, że pana Iwanowicza nie ma. Najprawdopodobniej gdzieś wyjechał. Nic nie rozumiałem. Jak mógł wyjechać bez słowa, to nie miało sensu. Stanąłem jak wryty. Nie mogłem tego pojąć, przecież jeszcze wczoraj normalnie rozmawialiśmy jak gdyby nigdy nic. Przez chwilę czułem jak gdyby ktoś uderzył mnie obuchem, aż w końcu dotarło do mnie, że straciłem najlepszego i tak naprawdę jedynego przyjaciela, o którym prawie nic nie wiedziałem. Parę dni później przyszedł do mnie list (chyba pierwszy w życiu). Była to właściwie drobna paczka opakowana w szary papier. Na wasze dłonie chciałbym przekazać zawartość właśnie tej paczki. To pamiętnik mojego drogiego przyjaciela. Dzięki niemu, mogłem go lepiej poznać, jego życie, siebie samego i jeszcze przez chwilę poprzebywać z tym wspaniałym człowiekiem. Mam nadzieję, że zainteresuje was historia człowieka, którego… którego do głębi polubiłem.

— Oczywiście. Po to tu jesteśmy. Na początku powiedz może czym Peter się zajmował?

— Dobrze. Pozwól, że opowiem wam jego historię. Czasami będę się wspomagał myślami z jego pamiętnika…

 

ROZDZIAŁ II

Anna

Akra

Lubię przychodzić do pracy wcześniej. Mam bardzo przytulny gabinet. Zaprojektowałem go pod siebie. Nie jest zbyt duży, ale jest dokładnie taki jak go sobie wymarzyłem. Trzeba czuć się komfortowo, żeby pomagać innym, a w nim tak się właśnie czuję. Ma kilka rzeczy, na których naprawdę mi zależało. Przede wszystkim duże okno od strony wschodniej. Jest ono białe i drewniane z wieloma cienkimi szprosami. Rozciąga się z niego widok na duży, zielony, park, w którym rosną wielkie, pamiętające pokolenia, dęby. Teraz jesienią zaczynają nabierać przepięknych barw. Często staję w tym oknie, by poprzyglądać się przechodzącym ludziom i rodzinom, które przychodzą tu ze swoimi dziećmi. Tuż za oknem mam biurko. Czekałem na nie bardzo długo i w końcu mogłem sobie na nie pozwolić. To antyczne biurko w stylu renesansowym. Wykonano je z bardzo dobrego, bukowego drewna w 1890 roku. Ma wiele podręcznych szuflad, a drzwiczki są ozdobione wystruganymi wzorami. Przy biurku stoi bardzo duży, wygodny, skórzany fotel. Z kolei przed biurkiem, po prawej stronie, znajduje się wygodny fotel w stylu Ludwika Filipa, szary w kolorowe kwiaty. Przygotowany z myślą o moich pacjentach. Na tej samej ścianie jest też regał na książki. Z kolei po lewej stronie mam bardzo wygodną, ciemnobrązową, skórzaną kozetkę. Jest tam też drewniane krzesło, na które czasami siadam podczas naszych sesji terapeutycznych. Siedzę teraz na fotelu, łokcie oparte o biurko a ręce złożone ku sobie tworzą trójkąt, o który podpieram podbródek. Jestem lekko zniecierpliwiony, bo moja pacjentka się spóźnia. Panuje kompletna cisza. Na przeciw mnie wisi zegar, który pokazuje dziesięć po dziewiątej. Powinna być równo o dziewiątej. W tej głuchej ciszy słyszę tylko jak bezpowrotnie przemijają kolejne sekundy.

Nagle wpada do gabinetu lekko zdyszana. Ma chaotycznie ułożone, nieco przetłuszczone, czarne, kręcone włosy i duże wory pod oczami.

— Przepraszam za spóźnienie. Wiem, że nie lubi Pan jak się spóźniam, ale to nie z mojej winy.

— Witaj Anno! Co się stało? Opowiadaj. Łyka kawy lub herbaty? — Anna przychodzi do mnie na terapię już od jakiegoś czasu. Niestety nie robimy dużych postępów. Jeśli pacjent nie ufa w pełni swojemu terapeucie, to trudno mu się zwierzyć, a jeśli nie odsłania prawdy, ciężko mi obrać sposób prowadzenia terapii. Nie jest to oczywiście sytuacja bez wyjścia, ale pochłania o wiele więcej czasu. Muszę wtedy obrać którąś z dróg. Albo buduję stopniowo zaufanie, albo na podstawie informacji, które mam, wnioskuję przyczyny problemu i sam je wyjawiam mojemu pacjentowi. Oczywiście, muszę być prawie w 100% pewien, że rozwikłałem zagadki zmęczonej duszy mojego podopiecznego. Jak myślicie, którą metodę stosuje? Zazwyczaj obie na raz.

— Kawę poproszę — powiedziała swoim ładnym, wysokim głosem, ale z nutą smutku w głosie.

— Anno siadaj lub połóż się jak ci wygodniej. Widzę, że chyba nie spałaś dzisiaj najlepiej — ciągnąłem dyskusję, mieląc i zaparzając jej kawę w ekspresie ciśnieniowym. Nalałem ją do filiżanki i postawiłem na stoliku obok fotela, który wybrała żeby usiąść. Aromat peruwiańskiej kawy unosił się w powietrzu.

Nieśpiesznie usiadłem za biurkiem. Widziałem, że jest dziś niespokojna. Wpadające przez okno promienie słoneczne, dokładnie oświetlały mi jej twarz, pozostawiając moją osobę w cieniu. Podczas terapii jestem najmniej ważną osobą. Widzę ją teraz wyraźnie. Anna to wysoka, chuda dziewczyna. Ma pociągłą twarz, oczy brązowe, smutne, policzki kościste, ostro zakończone. Długie, sięgające do ramion włosy, pasujące do jej lekko przygarbionej postaci. Wzięła do drgającej ręki filiżankę kawy, subtelnie pijąc jednego łyka.

— Autobus się spóźnił. Nic w tym mieście nie można zrobić normalnie. Istne szaleństwo. Mówię ci, nienawidzę mojego życia! Wszystko, co robię, jest pozbawione sensu — mówiła zwiększając siłę głosu i widziałem, że emocje w niej buzują.

— Ale czy właściwie stało się coś wielkiego? Dotarłaś i to się liczy. Z lekkim opóźnieniem, ale to nie znaczy, że cały świat jest zły. Są po prostu rzeczy w życiu, na które zwyczajnie nie mamy większego wpływu. Musimy je zaakceptować takimi, jakie są. I tyle… — Widziałem, że nadal jest nabuzowana. — Wiele naszych problemów bierze się z tego, jak zostaliśmy wychowani. Nie tylko w domu, ale również tu, w Europie. Widzisz, my współcześni Europejczycy jesteśmy pokoleniem JA i MI. JA jestem najważniejszy, MI się należy. Ma być jak JA chcę. Wszystko musi być podporządkowane pod nas. Musimy mieć wszystko tu i teraz, natychmiast. Pragniemy i konsumujemy wszystko, na co mamy ochotę. Nieustannie dążymy do komfortu. A przez to go tracimy…

— Dla Ciebie wszystko jest takie proste — wybuchnęła, przerywając mój wywód. Chciałem sprowokować u niej taką reakcję, bo pod wpływem emocji ludzie są bardziej skłonni mówić, co naprawdę myślą. A ja muszę się przenieść do Afryki, bo myślę, że tam leży jej problem. — Myślisz, że wiesz wszystko, że wygłosisz mi kilka psychologicznych farmazonów o tym jak wygląda i działa świat, i to coś zmieni. Że to zmieni, jak się czuję. Nic o mnie nie wiesz — jej złość rosła, co mnie cieszyło, chociaż nie wiedziałem, że za chwilę sam tego pożałuję. — Bawisz się w Boga. Myślisz, że jestem rozhisteryzowaną, samolubną, bogatą dziewczyną.

— A co mam myśleć, skoro właśnie tak się zachowujesz? — przerwałem odważnie gonitwę jej słów. Na chwilę zbystrzała.

— Nic nie wiesz! — ciągnęła dalej rozzłoszczona — Nie wiesz jak to jest usłyszeć, że jesteś zerem, że nie znaczysz nic, a później… — jej głos się zachwiał i załamał, z trudem powstrzymywała się od płaczu — a później poczuć się zerem i rzeczywiście nim być.

Uderzyło mnie to, co powiedziała i przeniosło daleko w moje dzieciństwo. Dobrze pamiętam rozpoczęcie roku szkolnego. Dla wielu dzieci to pewnie jakaś nowa przygoda i było tak również ze mną, z tą różnicą, że wiedziałem, że z tą szkołą jest coś nie tak. Kiedy tylko zbliżył się dzień rozpoczęcia roku szkolnego, ojciec wściekł się. Wpadł rano do mojego pokoju na strychu, wyciągając mnie za kudły z łóżka. Postawił mnie na równe nogi i zbliżył swoją twarz do mojej. Wtedy poczułem odór alkoholu. Spojrzał na mnie, a ja na niego, nigdy nie zapomnę tego jego wzroku, tej jego pobrużdżonej, nieogolonej twarzy i powiedział:

— Jesteś zerem! Pamiętaj! Jesteś zerem. I spróbuj tylko pisnąć coś o nas poza domem to gorzko tego pożałujesz. Rozumiesz?! — mówił to przez zaciśnięte zęby i nie przestawał mnie szarpać. Nie wiedziałem, o co mu wtedy chodzi. Dlaczego jest taki wściekły (chociaż on zawsze był wściekły). Nie miałem pojęcia, ile dobrego mogłem zdziałać mówiąc wszystko… wszystko, co nam zrobił, co zrobił Oliwii. Milczałem.

Na rozpoczęciu roku szkolnego byłem ubrany w dżinsowe spodnie z podartymi przy butach nogawkami upapranymi błotem na kolanach od klęczenia na ziemi, co było stałą karą mojego ojca. Miałem też wypłowiałą koszulę z wystrzępionym kołnierzykiem. Rozczochrane, przetłuszczone, za długie, stanowczo za długie włosy. Nie było by w tym nic dziwnego, bo to była moja codzienność. Byłem do tego przyzwyczajony, czułem się z tym normalnie, po prostu tak miało być, ale czemu teraz. Widziałem dzieci, które na co dzień też wyglądały jak ja, a teraz miały czyste, granatowe spodnie w kant, białe uprasowane koszulki, a dziewczyny ładne spódniczki. Zastanawiałem się jak to jest, że oni są tak ładnie ubrani, a ja nie. Zdziwiło mnie też to, że niektórzy byli z dwojgiem rodziców, a niektórzy mieli naprawdę ładnych rodziców. Ich mamy miały ładnie spięte włosy w kok i piękne garsonki. Moja mama była roztrzepana, zniszczona, miała podkrążone, zapuchnięte oczy i starą, spraną spódniczkę w kwiaty. Głos wyczytywał dzieci, które ustawiały się w pary i tworzyły klasę. W końcu głos wyczytał mnie: Peter Iwanowicz. Stanąłem jak wryty, nie mogłem się ruszyć z miejsca. Patrzyłem na te wszystkie ładne dzieci aż głos wyczytał mnie jeszcze raz, a mama pchnęła do przodu. Zmierzałem w stronę mojej grupy. Kroki wydawały się strasznie powolne i ciężkie. Serce waliło mi jak dzwon. Oczy zaczęły pulsować, a nogi się trząść. Czułem, jak wszystkie oczy mnie paraliżują, jakby mówili: ‚Patrz co za brudas’. Niektórzy zaczęli się śmiać, inni odsunęli się ode mnie i stanęli w oddali. Było mi wstyd. Nienawidziłem tego miejsca, tych ludzi oraz zwracania na siebie uwagi. Stanąłem w parze z chłopakiem z odstającymi uszami i piegami, i usłyszałem w głowie słowa ojca: ‚Jesteś zerem, jesteś zerem’. Teraz uświadomiłem sobie, że miał rację. Byłem zerem — jako siedmiolatek wiedziałem, że jestem nikim.

 Chyba miałem mocno zmarszczone czoło, bo kiedy wróciłem z wędrówki po wspomnieniach, Anna była już spokojniejsza i wpatrywała się we mnie z lekkim zdziwieniem.

— Anno porozmawiajmy o Afryce. Wiem, że byłaś tam pracownikiem humanitarnym. Powiedz mi coś więcej o tamtejszym pobycie? Gdzie dokładnie byłaś? Czym się tam zajmowałaś? — Zbystrzała trochę i wyraźnie ten temat nie był jej na rękę.

— Byłeś kiedyś w Afryce? — zapytała ostrym tonem.

— Niestety, nie miałem okazji.

— Więc nie wiesz… — rzuciła od niechcenia.

— Nie wiem czego? — zapytałem z nutą zaciekawienia.

— Nie wiesz, jak pachnie Afryka. — Patrzyła na mnie uważnie, a jej powieki przymknęły się w geście skupienia.

— A jak pachnie? — zawiesiłem lekko głos, co sprawiło wrażenie jakbym faktycznie był zainteresowany i w rzeczywistości byłem.

— Kiedy otwierają się drzwi samolotu, a ty stajesz przed schodami prowadzącymi w dół, nagle uderza w ciebie fala gorącego, saharyjskiego powietrza. Wiatr ciągnie za sobą wszechobecny kurz, który zaczyna chrzęścić między twoimi zębami. Spieczona, czerwona ziemia oddaje zapach przypieczonej wanilii i wydawałoby się, że ten zapach powinien być przyjemny, ale taki nie jest. Łączy się z ostrymi oraz korzennymi przyprawami, ostrą papryką i palonymi orzeszkami ziemnymi. Ta mieszanka tworzy jeden, specyficzny — zawiesiła głos — zapach Afryki. Byłam w różnych częściach Afryki i widziałam to, czego widzieć nie chciałam. Ghana była jednym z takich miejsc. Stolicą Ghany jest Akra. Jest tam jedyne w swoim rodzaju miejsce. Może o nim słyszałeś gdzieś na Youtubie.

— Nie za dużo — odrzekłem szczerze.

— To produkcja raka. Dla nas to oczywiste, ale dla nich już chyba nie tak bardzo. Rozbierają tam elektronikę, śmieci z Europy i Stanów Zjednoczonych. Wyszukują co by się jeszcze nadało z tego, co my uznaliśmy za zwykły szmelc. Resztę, ten cały plastik, wszystko to, co oni uznają za niemożliwe do recyklingu palą, nieświadomie wdychając. A może nawet świadomie, ale i tak muszą to robić, żeby przeżyć chociaż kolejny dzień — zatrzymała swą opowieść w tym miejscu, plecami oparła się mocniej o fotel, a rękami kurczowo trzymała oparcie. — Widzisz problem w tym, że nikogo to nie obchodzi. Mamy to w dupie, bo my mamy swoje problemy… wielkie problemy — powiedziała to z sarkazmem. Rozumiemy ból innych tylko krótko i tylko wtedy, gdy spotyka on również nas. Martwimy się, że najnowsza konsola jest w kolorze białym i nie będzie pasować do naszych mebli. Wychodzimy na ulice z powodu rasizmu, bo zginął jeden czarny. To mnie śmieszy, rozumiesz? To jest mega śmieszne. — Rozumiałem jej wrażliwość. — My wszyscy jesteśmy rasistami. Uważamy się za lepszych. A ludzi, którzy mieszkają pięć lub osiem tysięcy kilometrów od nas uważamy i traktujemy za śmieci, odpady. Gadanie! My nawet o nich nie myślimy. Tylko jedno nas może skłonić do refleksji: musimy ich zobaczyć na własne oczy!

— Ja o nich myślę często — wtrąciłem się w jej opowieść — ale to co powiedziałaś to prawda, nie widziałem tego na własne oczy. Proszę, opowiedz mi o tym — powiedziałem łagodnym tonem. Wzięła głęboki wdech i zaczęła opowiadać — Kiedy ją spotkałam miała osiemnaście lat. Długie rzęsy, oczy szkliste niczym onyks. Była drobna. Kiedy na mnie spojrzała, na głowie miała czarno-czerwoną chustę w żyrafy i słonie. Zatrzymałam na niej wzrok. Uśmiechnęła się, odsłaniając spod wyrazistych, ale przy tym delikatnych ust perłowo białe zęby. Może i była jak każda inna dziewczyna w Afryce, ale jednak coś mnie w niej zaintrygowało. Jako pracownik humanitarny pracujący dla ONZ zajmowałam się tam sektorem edukacyjnym. Wdrażaliśmy różne programy, organizowaliśmy szkolenia dla nauczycieli, odwiedzaliśmy różne szkoły, placówki, by sprawdzić jak się rzeczy mają. Właśnie tam, w jednej z szkolnych klas, ją spotkałam po raz pierwszy. Ale nie ostatni… — Odetchnęła na chwilę, zbierając myśli.

Byłem w nią uważnie wpatrzony i słuchałem z zaciekawieniem. Możecie mi wierzyć lub nie, ale do tej pory nie opowiedziała jeszcze tylu informacji naraz. Widocznie się uspokoiła i mówiła lekko ściszonym tonem głosu. Wyczuwałem, że ta historia jest bliska jej sercu.

— Kiedy był kolejny raz? — Chciałem usłyszeć resztę historii.

— Nasz pobyt w Akrze nie ograniczał się tylko do pracy. Po wykonaniu zadań normalnie tam żyliśmy. Jeździliśmy na plażę. Zwiedzaliśmy okolicę. A propos okolicy. Jak już mówiłam, jest tam największe na świecie wysypisko zużytej elektroniki. I chociaż oficjalnie w Ghanie dzieci nie mogą być wykorzystywane do pracy, to nie tyczy się to tego miejsca. Przeklęte miejsce! — uniosła nieoczekiwanie głos. — Pracują tam wszyscy: starzy, dorośli, młodzi i dzieci. Miałam wtedy dość dobry humor i po prostu chcieliśmy sobie zobaczyć jak to wygląda. Więc pojechaliśmy tam i zaczęliśmy się przechadzać, i patrzeć, jak ci ludzie odzyskują to, co może się jeszcze nadać do przetworzenia, sprzedania lub użycia w jakikolwiek sposób. Oddychałam przez chusteczkę. Plastik, który spalali, który uznali, że do niczego się nie nada, tworzył smog, przez co ledwo dało się oddychać. Oni to normalnie wdychali… Byli nie tylko czarni przez kolor skóry, ale też przez bród i dym z plastiku. To miejsce wyglądało strasznie, jak po tsunami. Wtedy ją zobaczyłam. Teraz nie miała chustki na głowie. Tylko lekki meszek z włosów, które jej odrastały po ścięciu na łyso. Bluzka na ramiączkach, kiedyś biała, teraz czarna z brudu. Ciało wychudłe, raczej wątłe, gdy się nachyliła widziałam odstające kości kręgosłupa. Zapytałam ją jak się nazywa. Powiedziała, że Akos. Wymamrotałam: „Co tutaj robisz?” To musiało głupio brzmieć? Odparła, że pracuje. „Dlaczego? Dlaczego tu pracujesz?” — drążyłam. Powiedziała, że nie tylko tu, że dorabia sobie, żeby móc się uczyć. Chciałaby skończyć szkołę. Nie wiem, jak ona dawała radę to robić, ja ledwo stałam. Upał połączony z tym smogiem był nie do zniesienia. Rozumiesz?! Ona pracowała normalnie, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, a na tym wysypisku pracowała, żeby skończyć szkołę. Powiedziała mi, że ma takie marzenie, aby po szkole podjąć normalną pracę, i w końcu zabrać rodziców, dwie siostry i młodszego brata ze slumsów. Chciała… — głos jej się załamał — normalnie żyć. Dla nas to norma, dla niej to było marzeniem. Nie pojmuję, jak ona potrafiła to wszystko pogodzić, ale jakoś to robiła. Popatrzyłam na nią z żalem w oczach. Tak mi jej było żal. Ale co mogłam zrobić, takich ludzi jak ona jest tam mnóstwo. Odchodząc życzyłam jej powodzenia. — Anna westchnęła ze smutku. — Dni mijały, ale ja nie mogłam o niej zapomnieć. To jej spojrzenie w szkole, ten uśmiech. Później kiedy przemierzaliśmy naszym Land Roverem Akrę, wydawało mi się, że wszędzie ją widzę. Budziłam się w nocy, widząc ją we śnie, taką brudną, pracującą przy poszukiwaniu miedzianych elementów. Nie dawało mi to spokoju.

— Jak myślisz czemu zapadła ci tak w pamięć? — zapytałem.

 — Powiedziałam ci wcześniej, że była zwyczajna jak miliony Afrykanów, ale to nie prawda. Większość z nich żyje z dnia na dzień. Zarabiają, żeby przetrwać kolejny dzień. Zapełnić czymś brzuch. Dać rodzinie coś do jedzenia. Nie myślą zbytnio co zrobić, by polepszyć swój byt. Kopiują życie innych dookoła. Można powiedzieć, że bieda i nędza są tam w modzie. Czekają, aż ktoś coś da, zaoferuje gotowe rozwiązanie. „Opłacę ci szkołę” — powiesz im. „O, to świetnie, to chyba pójdę” — odpowiadają. Ona robiła coś więcej, coś ponad to… Ona miała marzenia, ale nie tylko. Ona je też realizowała. I dlatego nie była zwyczajna. Jej horyzonty myślowe wykraczały poza typowe nastawienie w jej środowisku— Nie wiedziałem, że w Annie drzemią takie przemyślenia. — Koszmary zaczęły mnie męczyć każdej nocy. Pomyślałam, że muszę ją odnaleźć. Nie wiedziałam dokładnie po co. Nie wiedziałam czy mogę lub… czy na pewno chcę jej pomóc. Ale coś mi mówiło, że powinnam ją odnaleźć. W końcu pojechaliśmy jej poszukać. Pomyślałam, że najlepiej zacząć od szkoły, w której ją spotkałam pierwszy raz. Poszłam do jej klasy. Jak zawsze było gorąco, a ciepły wiatr zmieszany z piachem nawiewał do klasy, która miała teraz szeroko otwarte okna i drzwi. Trwała lekcja. Stałam tam przez chwilę, patrząc na ten obcy mi, tak różny obraz od tego, co znamy. Bo przecież żyjemy w czasach, kiedy nauczyciel ma tablice interaktywne. Uczniowie maja książki, zadania i tym podobne w tabletach. Tutaj świat był w innej epoce. Młodzież siedziała przy starych z trzeciej lub czwartej ręki ławkach. Brakowało kredy do pisania na tablicy, a dzieci korzystały z kilku wyraźnie zmęczonych i poturbowanych życiem podręczników, dość okrojonych w treść poza tym. „Mogę w czymś pomóc?” — zapytał mnie dość wysoki, czarnoskóry nauczyciel z grubymi, plastikowymi okularami oraz długim kijem w ręku przypominającym wskaźnik. „Tak. Szukam młodej dziewczyny. Spotkałam ją, kiedy byłam tu ostatni raz. Ma na imię Akos”. W pomieszczeniu rozległ się śmiech, bo to popularne imię i w klasie jest kilka takich dziewczyn. Szybko się domyśliłam w czym problem i dodałam: „Miała czarno-czerwoną chustę w żyrafy i słonie na głowie. Może ktoś ją kojarzy”? — Zgłosiła się młoda dziewczyna: “Ona już tu nie przychodzi” — powiedziała. „Wiesz, gdzie mogę ją znaleźć”? — zapytałam. Powiedziała, że w szpitalu. Zapytałam, w którym i uzyskałam odpowiedź, że prawdopodobnie w Tema Polyclinic. Ustaliłam też, że jej nazwisko to Appiah.

— I co było dalej — pytałem wyraźnie podekscytowany jej opowiadaniem — odnalazłaś ją?

— Podziękowałam i pobiegłam do samochodu. Szpital był kawałek drogi od tej szkoły. Pamiętam, że jechaliśmy dość długo, zanim dotarliśmy do tej placówki. To był dość obskurny szpital, ale już przywykłam do takich widoków. Nie zaliczyłabym go do najbardziej higienicznych miejsc. Stare łóżka, żółtawa pościel i karaluchy biegające po korytarzu. Zobaczyłam nieduże okienko za kratami, które, jak się domyśliłam, stanowiło punkt przyjęć. Pani siedząca w okienku zdawała się być mocno znudzona swoją pracą, bo właśnie czyściła drewnianym patykiem swoje zęby. Zapytałam ją, czy jest tutaj Akos Appiah. Nie przerywając zabiegu higieny jamy ustnej, zaczęła sprawdzać w książce przyjęć. „Jest ktoś taki w lewym skrzydle, pokój 276” — odparła niewyraźnie, szorując patykiem po zębach. Pamiętam jak szłam z mieszanymi uczuciami do tego pokoju, zadając sobie pytania: ‚Co się z nią stało? Dlaczego wylądowała w tym miejscu? Może to z niedożywienia. Może po prostu zasłabła? Czemu nie szukałam jej wcześniej? Tak ciężko pracowała, że pewnie się przemęczyła’. Miałam milion myśli w głowie. Tłumaczyłam sobie, że to nic poważnego, że pewnie zaraz poczuje się lepiej. Powoli zbliżałam się do właściwego pokoju. Na korytarzu dostrzegłam pielęgniarkę. Była niedużego wzrostu, miła z twarzy, więc zagadnęłam ją: „Wiesz może gdzie leży Akos Appiah?” „Ach, tak. Drugi pokój na lewo. Ale nie wydaje mi się, że będzie w stanie porozmawiać”. Ruszyłam do tego pokoju, bez czekania na jej dalsze wyjaśnienia. Kiedy ją zobaczyłam… to było takie przerażające — podbródek Anny zaczął drgać i mówiła płacząc — oczy miała zamknięte, dołki policzkowe widocznie zapadnięte, a kości policzkowe wyraźnie jej wystawały. Była strasznie wychudzona. Głowa zupełnie pozbawiona włosów, przechylona na prawo, a twarz bez blasku i blada. Podeszłam do łóżka, z oczu leciały mi łzy i nie mogłam ich powstrzymać. Taka młoda dziewczyna. Obok na szafce przy szpitalnym łóżku leżał skrawek papieru. To był liścik:

„Drogi Buba! Nie dałam rady! Tak się starałam, żebyś miał dobre życie, ale on mnie pokonał. Ostatnia rada: NIGDY PRZENIGDY NIE ZBLIŻAJ SIĘ DO WYSYPISKA! Twoja kochająca siostra Akos.”

Odłożyłam ten liścik na jego miejsce. Chwyciłam jej młodą rękę i zaczęłam głaskać. Usiadłam na krześle, głowę opierając o jej ramię. I zadawałam sobie pytania: ‚Boże dlaczego akurat ona? Dlaczego ona? Dlaczego zawsze zabierasz szlachetnych ludzi? Nienawidzę cię i tego twojego świata’! Zrodził się we mnie gniew i ciągle narastał. „Byłaś taka dzielna” — wyszeptałam, szlochając. Poczułam dotknięcie ręki na moim ramieniu. To była ta mała pielęgniarka. „Ma raka mózgu. Zbyt późno wykryty, a zresztą i tak pewnie by nie było ani środków, ani możliwości, żeby coś z tym zrobić. Zasnęła po południu. Dostała morfinę, więc nie będzie cierpiała”. — Próbowała mnie pocieszyć. „Ale jest taka młoda, jak to możliwe?” „To coraz powszechniejsze. O wielu osobach nie wiemy, bo nie mają nawet pieniędzy, żeby tu przyjść. Wysypisko białych ludzi zbiera swoje żniwo.” Pocałowałam dłoń Akos i odeszłam. — Po tym nastąpiła krótka przerwa. Ja słuchałem jej uważnie, robiąc w czasie wizyty krótkie notatki. — Widzisz, świat nie jest dla mnie. To nie jest miejsce, w którym mogę się odnaleźć. Ludzie mówią: „To normalne, to się zdarza, nic nie poradzisz”. Ale to nie jest normalne, jedynie oni są nienormalni. Ten świat mnie już nie interesuje, bo nie przedstawia sobą nic, co reprezentowałoby humanitaryzm i wrażliwość.

— Anno, ty jesteś wrażliwa. I naprawdę ta historia poruszyła mnie do głębi. I masz rację, śmierć nie jest czymś oczywistym. Jest przeciwieństwem tego, do czego zostaliśmy stworzeni.

— I co z tego, że to cię poruszyło? — powiedziała ze złością. — Za chwilę i tak o tym zapomnisz. Bo tacy jesteśmy zepsuci i niewrażliwi, zgnili aż do szpiku kości. Nikogo na tym świecie to nie obchodzi, co się dzieje z innymi ludźmi. Myślimy tylko o sobie!

— Ale ty pamiętasz. Ty o tym myślisz. Dla ciebie ona to nie wszyscy. W swoim życiu dokonujemy wyborów, samostanowimy o sobie, o tym, co i jak myślimy. Więc nie mów co robią inni. Pomyśl, co ty możesz dla niej zrobić.

 

**

— Dla niej? Przecież ona już nie żyje. Jak może coś zrobić dla niej?

— Oczywiście nie dosłownie. Możemy jednak coś zrobić dla pamięci o kimś. Możemy, spełnić czyjeś, niespełnione marzenia.

— To prawda. Jednak ludzie wrażliwi nie radzą sobie w dzisiejszych czasach. Przejmują się rzeczami, na które nie mają wpływu. Bo przecież nie mamy wpływu na ludzi, którzy są oddaleni od nas o tysiące kilometrów.

— Tak to sobie często tłumaczymy, bo tak jest łatwiej. Czujemy się usprawiedliwieni…

Co masz na myśli?

— Zobacz, bez opamiętania popadliśmy w wir konsumpcjonizmu.

Ale, co to ma wspólnego z tymi ludźmi?

Ano właśnie ma. Staliśmy się samolubni. Uważamy, że cały świat należy do nas i możemy robić z nim co chcemy, nie zważając na konsekwencje i na to jak to odbija się na innych ludzi. Czy zdajesz sobie sprawę, że to co kupujemy, musiało być przez kogoś wyprodukowane i że często było wyprodukowane przez niewolniczą pracę dzieci, kobiet i mężczyzn.

— I co ja miałabym z tym zrobić? Nie ja to tak skonstruowałam.

Tak, ale ty masz wpływ na to, co i dlaczego kupujesz. Czy zmieniasz telefon, bo wyszedł nowszy model, czy kupujesz nową sukienkę tak po prostu, czy dla potrzeby? Rozumiesz? Na tym to polega. Powinniśmy coś kupować gdy tego potrzebujemy lub gdy coś przestało działać, spełniać swoją rolę. Wielkie koncerny zarabiające biliony dolarów rocznie, wykorzystując reklamę, rozbudzając w nas pragnienia. A my ulegamy tej propagandzie. Jak zaczarowani kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy. Więc to prawda nie mamy bezpośredniego wpływu na tych ludzi, ale mamy wpływ pośredni. Swoim zachowaniem możemy pokazać, że nie zgadzamy się na to, co nam zaproponowano i że nie chcemy w taki sposób eksploatować zasobów ludzkich i naszego środowiska. Właśnie tak możemy pokazać kim naprawdę jesteśmy. Peter dobrze to rozumiał, bo życie nauczyło go doceniać najdrobniejsze rzeczy w życiu.

— W jego czasach na wiele rzeczy patrzono inaczej. Może faktycznie się w tym wszystkim pogubiliśmy. Z tego, co opowiadał wynika, że pochodził z trudnej rodziny, w której panowała przemoc?

— O tak, zdecydowanie. Dochodziło tam do skrajnych aktów przemocy.

— Peter miał jeszcze rodzeństwo?

— Tak, miał tylko starszą siostrę, Oliwię. Jego mama kilka razy poroniła. Kiedy jego Ojciec dowiadywał się o tym, bił ją z całych sił po brzuchu. Był tyranem. Katował ją. Nigdy nie miał na nią względu. Musiała pracować na gospodarce niezależnie od tego, czy była chora, czy nie. Kiedy nie miała nawet sił wstać, zwlekał ją z łóżka i kazał przygotowywać mu kolację. Musiała mu usługiwać nawet z wysoką gorączką. To było straszne. Przeszła bardzo wiele.

— Jak myślisz, z jakiego powodu ojciec Petera był takim strasznym człowiekiem?

— Peter za dużo mi o nim nie mówił. Nie lubił opowiadać o tych sprawach. Ale wspomniał, że jego ojciec stracił rodziców na wojnie. Przygarnął go jakiś Pan zarządzający wielkim folwarkiem i zaprzągł do roboty. Ponoć był despotą i lał go niemiłosiernie. Nie wiemy w jaki jeszcze sposób go krzywdził. To mogło mieć wpływ na to, że swój gniew i złość wyładowywał na swojej rodzinie.

— A matka Petera?

— Pochodziła z biednej rodziny. Jej rodzice też poumierali, kiedy była jeszcze młodą dziewczyną. Wcześnie wyszła za mąż. Była delikatna i niedoświadczona. Pozbawiona wsparcia z zewnątrz. Prawdopodobnie dlatego trwała w tym toksycznym związku.

— No dobrze, a wracając do samego Petera: jakim był człowiekiem, jak byś go opisał, tak prywatnie?

— Przede wszystkim był estetą. Zdecydowanie był człowiekiem z klasą. Przykładał wagę do detali i nie lubił kiczu. Był człowiekiem, który nigdy nie odpuszczał i osiągał postawione cele. Nie lubił zaczynać rzeczy i ich nie kończyć. Była w nim też nuta szaleństwa, niewinnego dziecka.

— Szaleństwa? Co masz na myśli?

Pamiętam… kiedyś poszliśmy do jakiegoś elektromarketu czegoś poszukać. Peter zobaczył odtwarzacz muzyczny. Taki wiesz, możesz sobie wybrać dany utwór, nakładasz słuchawki i słuchasz. Wyglądało to dość osobliwie kiedy zobaczyłem jak człowiek po pięćdziesiątce siada po turecku na podłodze i zapominając o całym Bożym świecie zaczyna na głos śpiewać odtwarzaną piosenkę. Odleciał gdzieś daleko. Jakby założenie słuchawek sprawiło, że nikt go nie słyszy. Po chwili zorientował się, że coś jest nie tak, że jednak nie jest sam, kiedy wszyscy będący w sklepie wlepili w niego wzrok. Najzabawniejsza była jego reakcja. Szybko się podniósł, zdjął słuchawki, poprawił marynarkę i jak gdyby nigdy nic dumnie zaczął przechadzać się po sklepie. To właśnie było w nim niezwykłe. Z jednej strony jego niezwykła dojrzałość a z drugiej strony dziecinność. To sprawiało, że czułeś się przy nim swobodnie. To czyniło go kimś wyjątkowym.

— To musiała być zabawna chwila. A jak byś nam opisał współpracę Petera z pacjentem? 

— Sądzę, że przykład Tommiego odpowie nam na to pytanie. Posłuchajcie…